Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/383

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gdyby owce, barany. Świnoludy jak widać byli w największym poszanowaniu. Inni ustępowali im z drogi.
Gdy szedłem zwyczajnie po ludzku, oślak doganiał mnie, rżał ze złością, skakał na mnie i uderzał kopytami. Chciał mnie zwalić, bym chodził na czworakach. Z dziesięć razy wstawałem tak i padałem, znów bity kopytami przez oślaka, aż doszliśmy do pastwiska. Nie miałem lęku, ale i siły wtedy nie miałem, by się z nim mocować.
Zamieszałem się w trzodę, położyłem się na trawie. Trawa była drobniutka, ruda, zakędzierzawiona. Taka jaką zobaczyłem, gdy po raz pierwszy wyszedłem od chlapawek na słony step. Stada pasły się spokojnie. Niby to — pasły się. A ciągle spoglądały na oślaka. Wciąż chrukały, mniej szeptały niż w kuczy. Oślak pilnował. Położył się na trawce. Mrużył oczy lecz wciąż zaglądał. Szpiegował przez szpary oczu. Potem jednak drzemał. Zasypiał powoli. Wtedy stada przestawały się paść. I wtedy szept wstawał z gromad. Rósł, falował nad pastwiskami jak tęgi wiatr. Słyszałem w nim różne westchnienia, liczne wieści.
Po jakimś czasie doleciał z daleka świst przeraźliwy. Potem hałasy i piski nieznośne, dziurawiące uszy, a potem głośne kłapanie. Przywiało zgniłą woń siarkową. Oślak zerwał się, rżąc zaczął okrążać trzodę. Podobnie inne oślaki.
Jeszcze jeden ciężki, gęsty szept wionął porywem przez pole: Idą Mocarze — Karmiciele — oglądać trzody.
Ustały szepty. Znów wyglądało, że pasie się trzoda chętnie, gorliwie.
A gdy zbliżyły się potwory gniłolistne, kłapiąc nogami obutymi w ciężkie kamienne kłody, na ich powitanie jak na komendę ożywiła się trzoda w przerażeniu. Równo stąpały pasące się rzesze, co jakiś czas równym odmierzonym głosem chrukały: chru — chru — chru — do — brze — tu!
Na czele najładniej utuczone, zgrabnie już uczworaczone i jakby nieco śmielsze — świnoludy. Za nimi już trochę pośledniejsze sztuki. A chudzięta i niedokarmki, marnie się prawiące, albo takie, co nie umiały się ruszać czworonożnie, gdzieś daleko na samym koniuszku. Wszystkich oczy były jednakowo bez ruchu wypulone, gęby nieruchome, otwarte w przerażeniu.
Po raz pierwszy ujrzałem bliżej Syrojidów. Z daleka każdy błyskał gałą oczną w trójkątnej ramie. Nie szli słobodnie, tylko jeden z nich napuchnięty jak potworny liść zgniły — wa-