Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/381

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

miótł żółto-gniłą kurzawę. Wał żółtych liści toczył się ku mnie. A ileż głosów wyjących, ileż wichrów biesowych zawodziło w tej wichurze!
Przykucnąłem do ziemi. Skądże tu lasy? Skąd liście?
Usłyszałem groźne kłapanie setek czy tysięcy kłód, jakby sam Archijuda zębami kłapał. I w końcu duszącym, gorącym obłokiem smrodu na mnie wionęło. Zerwałem się całkiem już nie wiedząc co robić. Zacząłem uciekać w stronę wielkich chlapawek i dymów. Oślak wyprzedzał mnie, krzyżując drogę, wciąż okrążając mnie.
Jak burza dopędziły mnie rzesze żółto-gniłych listoludów. Karłotwory jednookie, jeden jak drugi, jednakowusieńkie — Syrojidy. Powalili mnie na gorącą ziemię, tam koło grzmiących chlapawek piekielnych. Przydławili śmierdzącymi, chropawymi ciałami. Założyli prędko na nogi ciężkie kłody.
Czarno i pusto w głowie mi się stało. Huczały wszystkie gromy podziemne. Czułem, że umieram.


∗             ∗

Nie wiem i nigdy już nie dowiem się po jakim czasie się ocknąłem. Teraz powiadam: ocknąłem się. Bo pamiętam wszystko. Ale przecież w zatrutym tym świecie nigdy na dobre się nie ocknąłem.
Leżałem tedy na mierzwie z drobniutkich trawek, w żółtomrocznej kuczy. Zmiarkowałem od razu, że nie sam leżę, lecz pośród jakiejś chudoby. Tak, to były bezrogi tuczone. I znów zmąciło mi się w głowie. Potem lęk mi ściął wszelką myśl mrozem. Bo w chrukanie świń wplątywały się, tkały wyraźnie, głośne ludzkie słowa. „Chru — chru — chru — dob — rze — tu“ — trwożliwie, cienko i żałośnie brzmiało. Trochę jak nudna pieśń, trochę jak marsz — a ze wszystkim jak świńskie chrukanie. Znów inny głos odpowiadał po świnoludzku. Sennie, grubo a smutnie: „Chru — chru — chru — do — brze — tu“. Tak co chwila odbijało się to z gęb tych ludotworów, skąd mi wiedzieć jakich.
Przez chwilę nadsłuchiwały. Potem wstawało szeptanie. Krążyło. Rozkołysywało się, rosło, grało. Zawisało falą nad mą głową. Wiało mi do uszu, natrętnie wciskało się do ust. Szeptano wciąż o mnie. Nie miałem gdzie uciec przed tym.
Coraz bardziej żółkniała ciemność. Mogłem już rozróżniać postacie. Były to naprawdę postacie ludzkie, lecz w świń-