Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/314

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Któż to widział, by stary człowiek ubierał się w takie delikatne bialutkie pończoszki? — myślałem sobie przedtem. Ale teraz już wiedziałem: on jest — chusyd! Toteż wracając w czasie świąt żydowskich wieczorem z przechadzki do Żydowskiego Kamienia wraz z moją młodszą siostrzyczką, a pod opieką Antosi, podsunąłem się pod jasne okna nad Waratynem. Patrzyłem długo do wnętrza dużej izby, w której modlili się Żydzi,
Widok ten wciągnął mnie od razu w obcy świat. Jeszcze teraz wydaje mi się, jakbym wtedy zaglądnął przez tajemne szpary, poza ściany zwykłego, codziennego świata. Na gościńcu Antosia z małą Maniusią czekały widocznie cierpliwie — jak długo nie wiem, a ja gapiłem się.
Wszystkie postacie ludzi były przeczarowane. Któryś z młodych Żydów, smukły i wysoki, z nakrytą głową nieruchomo stał oparty o ścianę. Czasem szeptał coś, to znów wstrząsnął się, jakby załkał, krzyknął. I dalej trwał w znieruchomieniu. Było to przerażające. Na pewno ktoś mu umarł — pomyślałem — a on tak rozpacza. Albo — może spowiada się? Może zna jakąś straszną tajemnicę, a tam gdzieś w ścianie wysłuchuje ucho Boże?
Przewodnik modlitwy, wysoki starzec, z suchą surową twarzą, jakby wyrzeźbioną z żółtej kości, i z długą siwą brodą, kiwał się bez przerwy gwałtownie przed czymś, co nazwałem sobie ołtarzem. Wołał, śpiewał przeciągle, łkał otwarcie. Głos łamał mu się w łkaniu, a on sam — to pamiętam — łamał się cały, to znów jakieś błagalne słowa wymawiał. Jakiś obcy, nie znany mi czarny Żyd ciskał gorejącymi, czarnymi oczyma na wszystkie strony i potrząsał książką gwałtownie. Patrzyłem nań ze strachem, niemal obłąkany mi się wydawał w tej gorączce. Po każdym dłuższym przemówieniu starca-przewodnika uczestnicy, z których każdy inaczej siedział, inaczej stał, inaczej chodził, głosili coś i krzyczeli chórem. Myślało mi się wtedy: to podobne do chórów żabich, ale nie... jakieś bardzo gorące, chyba jak rój pszczeli.
Stary Ajzyk siedział na uboczu z rozwianą siwą brodą, poważny i godny. Oczy miał zalane łzami, oblicze rozpromienione, uśmiechnięte. Oddalał i zbliżał do głowy palce lewej ręki, jakby rozpamiętywał każde słowo modlitwy i jakby ssał z nich słodycz wzniosłości. Po tylu nieco za poważnych, zbyt obcych i samotnych obrazach, to dobrze znajome oblicze Ajzyka, pełne ufności, jakoś mnie pocieszyło. Świece gorzały, promieniały świeczniki. Czeremosz szumiał jakby bardzo daleko.