Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kiedy raz zacząłem o tym myśleć — robić już nic nie mogłem. Pomagałem na gazdostwie wujowi, daleko w Bereżnicy, na wierchu. Ale wonczas nie do roboty mi było. Wciąż myślę swoje, chodzę jak zatruty grzybami. W głowie mi szumi — ciągle to tylko mam na myśli. I we śnie i na jawie.
Idę raz do cerkwi, zachodzę umyślnie do starego księdza w Krzyworówni. Bo on to wiedzieć powinien, jako że przecież świaszczennik — Boży sługa. Rozpowiadam to i owo, co mateńka mi wtedy nakazywała w chacie na Narodzenie Boże. Ale skrzywił się biedak, żałośnie jakoś na mnie popatrzył, pogłaskał mnie po głowie dziecińskiej, dał całego czworaka, ale nic nie odpowiedział.
Wtedy znów poszedłem na wierch, do starego dziada, do ślepca lirnika i gromownika. Tam, gdzie teraz chata Paruli, jego wnuczki. Wysoko jakby jakieś gniazdo przyczepione do góry — (tak mi się wtedy widziało). A on sam jakby orzeł siwy albo sęp kostrubaty w tym gnieździe. Chata pozastawiana zasłonami, gankami jakby skrzydłami zasłonięta, bo taki wiatr tam wali, prosto z Czarnohory bije, trzęsie chatą — jeszcze chwila rozniósłby. Przyniosłem dziadowi różne zioła czarnohorskie jemu potrzebne i sporo grzybów.
Ze strachem opowiadam: tak i tak, wszystko — wszyściutko. Drżę cały, proszę nieśmiało, aby mi dał „hadoczku ta radoczku“. Aby mi powiedział łaskawie, jak się dostać przez komory skalne do tej furtki i dalej do świętego tumu w skałach. Opowiadam także, że byłem u księdza w Krzyworówni.
Siedzi on na ganku chaty ślepy, nieruchomy, kudłaty. Straszny. Jak stara jodła basztowa. Lice jak skała. Mlekiem w misce karmi węże i hadyny. Dużo różnych hadyn. Rękami je trzyma.
Stamtąd widok daleki, daleki hen na Czarnohorę. I berda widać, gąszcze jałowca i kosodrzewiny i płaty śniegu i wodę cieniutką jak nitkami spada po skałach i niby dróżki jakieś — to wolne miejsca między jedną a drugą gęstwiną jałowca.
Stary tego nie widzi, jednak wciąż patrzy prosto przed siebie. Mówi głosem takim, jakby spod ziemi dudniło. A tak słowo każde niesie powoli, jakby ksiądz po pogrzebie odkłonne głosił. Tak mi powiada:
— Ksiądz — to kościelny urzędnik i tyle — tajny żadnej nie zna ani ziemnej ani Bożej. Każdy — gada się przestraszy. Nikogo nie wyleczy nigdy. A ty, chłopczysze, chcesz głosy sły-