Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

miałby fabrykę. A w całej ciasnocie pani kowalowa nakarmiła każdego jak swego.
— A panicz-Ryś nie człowiek? — przypominał Krasijczuk. — Liczy się panicz, a swój! Junak!
— Śliczny chłopiec! — westchnęła dziedziczka — co za krew! I taki przebrał się za chłopa i marnie zginął. Ach!
— A kiedy to było? — dopytywał Bjumen.
— Ho-ho, dwadzieścia trzy lata minęło — odpowiedział Szizel.
— Oj, panie Sawicki, panie kowalu — szeplenił jękliwie Juriszczuk — co byście powiedzieli, jaki świat nastał.
— Czemu zły świat? — mówił Bjumen. — Pamiętają wszyscy. Gdzie indziej tylko Bóg pamięta.
Dziedziczka dała woźnicy znak. Kareta ruszyła, gdy wtem z dołu, z przeciwległej strony, od Jasienowa pojawiła się diabelska czwórka pana Tytusa i zakręciła ku mostowi. Za nią szereg powozów bukowińskich rwał w wyścigowym niemal pędzie. Znów cały pochód z Bukowca się zatrzymał. Smaha powitała obce konie doniosłym grzmiącym rżeniem. A siwy Czeremosz witał gości starym przyjaznym szumem, jak gdyby wzniosłą oracją weselną. Pieściło wszystkich ciepłe, łagodne powietrze Krzyworówni. Wiatr ustał.