wyniki jej pracy i jej uśmiech. Jak w wielkiej sztuce, gdy wysiłek i trud są ukryte. Nią trzymał się cały dom księcia. Dawniej poza plecami nazywano czasem Angelikę — księżną. Choć nikt nigdy nie twierdził, aby książę zbliżył się do niej kiedykolwiek inaczej jak w formie uprzejmego rozkazu albo zapytania. Pozostała jej nazwa: kniaziowa gazdynia. Pod jej to kierownictwem zaznał pan Tytus co to znaczy opieka niewidzialnych duchów. Na takim tle tym przykrzej mu było myśleć o swych nie wyrównanych porachunkach z księciem. To chciał, aby te kilka dni nigdy się nie skończyły, to znów pragnął czym prędzej uciec stamtąd, by to nieskalanie białe tło jeszcze jaskrawiej nie ujawniało ukrytych krwawych zygzaków.
Ostatecznie wszyscy byli zajęci na swój sposób, a pan Tytus miał czas, aby „odzyskać“ i tę część kraju. Okolica nad Suczawą przypominała mu, nawet uzmysławiała księcia. Był to wstęp do spotkania, którego się dla siebie nieco obawiał, a do którego tęsknił. Gdy zapatrzył się na sfalowane linie brzegów Suczawy, oglądał się zaraz z niepokojem, czy gdzie w pobliżu nie ma księcia. Uprzytamniał sobie, że jest sam. Tym czulej tulił do siebie tę okolicę, tym goręcej obejmował ją, choć nie przyszło mu dotąd do głowy, aby tulić i obejmować księcia.
Suczawa wypada śmiałą strzałą z gór i nagle rozszerza się jej świat. Śmiałość jej prądu i czystość jej wód o barwie malachitu, co prawie stał się przejrzysty, to spojrzenie i uśmiech młodzieńczego bóstwa, co przybrało postać widzialną. Obce trosce, obce lękowi, leczące od lęku. Tam gdzie porzuca góry Suczawa przemienia się i rozwidla się kilkakrotnie. Płynie dwoma równoległymi ramionami o liniach brzegów sfalowanych szeroko, zgiętych równomiernie. Oba ramiona rozdalają się powoli, niepostrzeżenie, bez uczucia rozstania. Bo znów zbliżają się nieco ku sobie, aby znów powoli rozdalić się jeszcze bardziej. Ani razu nie zwrócą się nagle, ni razu nie zerwą się, nie skoczą raptownie. A tam gdzieś z daleka zaczynają powoli wracać ku sobie. Jakże tanecznie, jak wytwornie opanowują to dążenie, tę tęsknotę. Bo raz jeszcze i drugi odsuwają się znów wdzięcznie, starannie. Złączają się, spływają się w takim tańcu, który wymaga opanowania największego, płynności doskonałej. W takim, z którego wyklęta jest, nie, w którym nie pojawiła się nigdy postać skoku, ani myśl o szarpnięciu. W płynności idealnej, w przestrzeni zmienionej w taniec.
Ten skończenie harmonijny taniec wód podkreślają i znaczą
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/169
Wygląd
Ta strona została skorygowana.