strzałami. Chroni zresztą każdego oblężonego człowieka, który doń zwróci się o pomoc. „Zastawy“ kładzie, jak powiadają. Co prawda, najtajniejszych zaklęć nie powie nikomu.
— Niestety, widać, życie tych ludzi, rzekomo swobodnych, jak się to mówi, żyjących na łonie przyrody, a niezłych przecie, skażone jest i zaciemnione tą urojoną obawą. Tysiącznymi obawami! A chyba i zamiarami odwetu? Zatem ci co niby to chronią ich, podtrzymują ten zabobon. Czyż nie byłoby wdzięcznym zadaniem nauczyciela, zadaniem księdza także, oświecić tych biednych ludzi? I wyśmiać wszystkie czary, wszystkie zamówienia?
— Wyśmiać? Dużo byśmy wtedy wskórali. Proszę mi powiedzieć, do kogo i do czego mają się zwrócić ci ludzie, po całych górach rozsiani. Asekuracji nie ma. Policji nie ma. Apteki nie ma. Lekarstwa chyba jakieś swoje własne. O lekarzach nie ma mowy. Książek, leksykonów i gazet też nie ma. A zrozumie ich chyba ten dopiero, kto widział chorobę śmiertelną, beznadziejną. Kto wie jak łamie i przeraża ból człowieka samotnego, bezradnego. Albo jak przewierca i druzgoce strach, gdzieś w puszczach, w pustkowiach górskich. Wtedy przychodzą słowa Ołekseja. Pierwowieczne słowa — powiadają! Przychodzi łaska.
— Muszę przyznać, że ksiądz włazi po prostu w ich skórę. I to naprawdę chwalebne — u tak młodego człowieka. Ale proszę mi powiedzieć — jakie tło tego wszystkiego. Czy nie wydaje się księdzu, że to po prostu wynik słabego zaludnienia, brak społeczności, brak określonych zajęć, podziału pracy, stan prymitywny, dziki. I stąd człek człekowi obcy, a ten, który daleki i nieznany, nie tylko jest tajemniczy, nawet straszny. Sami nie wiedzą czego się mają bać. Przyrody, dzikich zwierząt nie bardzo się boją, więc boją się prądów odległych, nieuchwytnych dreszczy właściwie. — Zwłaszcza że mają dużo czasu i że panują już takie wierzenia. Ot, animizm jakiś.
— Nie wiem jakie tło tego, nie wiem czy to zbadane dostatecznie. Może tu i nadmiar czasu swoje zrobił. Może brak obcowania. I w końcu ta cała przemożna magia powstała. Ale tak jak jest, to jest wiara w duszę.
— Ach, biedna ta dusza — śmiał się pan Tytus — kiedy byłem dzieckiem i przeraziłem się czegoś tam, baby przymawiały mi na węglach i kazały pić wstrętny wywar z węgli. Gdzież tu dusza?
Ksiądz zapatrzył się w kąt.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/153
Wygląd
Ta strona została skorygowana.