Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dużo gorzej niż kłopoty, to tak, ale dziś wesele, o tym się nie mówi. Jednak on nie musi być Żyd. Powiedz, Abrum, jak pisze ten Wielki z Hiszpanii o chasydach innych nacyj.
Abrum starszy wyrecytował bez wahania.
— Nie tylko On, Mosze Ben Majmon tak mówi. W Tosefet Sanhedrin stoi wyraźnie: „Także chasidim spośród goim zajmą miejsca w przyszłym świecie.“ Będą wspólnikami.
— Właśnie, właśnie, proszą majstra zająć miejsce, bo późno — naglił Bjumen.
— Czegóż się spieszyć, ostatni się nie spieszy — kpił Chaim.
— To przecie odwrotnie — wtórował mu młodszy Abrum rozkosznie rozzuchwalony.
Majster Muraszko, sadowiąc się na garbatym siedzeniu, dudnił poprzez śmiech:
— Żydowskie krętactwo, panie dobrodziejaszku, a bez was byłoby całkiem smutno. — Siedząc wyżej od innych, uśmiechał się z zadowoleniem.
— Nu, Prync — teraz naprawdę — Prync oglądał badawczo mistrza.
— Widzicie go — pokazywał Bjumen na siwka. — Kiedy on sam jeden ze mną, to już mówi. On jeszcze nie mówi — prostował Bjumen — ale jedno jego słowo będzie mądrzejsze niż wszystko, co mały Abrum gada dzień i noc, i przez cały rok.
Powszechny śmiech pogrążył dowcipy młodszego Abruma.
— Nu, Wołoch, przepraszam — skrzywił się Bjumen na drugiego konia — spanie po obiedzie w Jaworowie, a teraz ruch!
Jeszcze raz zawrzało koło wehikułu i bez dłuższych ceregieli, bez długotrwałych okrzyków i bez objazdów ruszyły wozy przed szóstą godziną. Pan Ajbigman tym razem nie towarzyszył bałagułom do mostu. Pobrawszy pieniądze, wzgardliwym spojrzeniem żegnał ludzi, którzy musieli podróżować bałagułami.
Wozy ruszyły z kopyta, tak jak dotąd nikt jeszcze nie widział. Może i konie były zdziwione. Miał to być przeciąg, cug, ruch, pokaz, co bałaguła potrafi. Nie obeszło się bez tego, że za bałagułami gnały figurki spóźnionych pasażerów w takiej determinacji, jakby dudniący wicher był potopem, a bałaguła Arką Noego. Jeszcze raz i drugi stanęły bałaguły, napełniły się po brzegi, znów ruszyły z taką samą szarmanterią, jak słynne czwórki z Jezupola. Podczas jazdy Prync przypominał sobie dawne czasy. Stawiał kroki posuwiste, taneczne, choć nieco kulejące, wznosił uszy czujnie, a wzrokiem stęsknionym dali wyprzedzał swój bieg. Za to Wołoch żywiej machał ogonem