wały. Nie opowiedzieć mi tego, cośmy widzieli, cośmy słyszeli. Ile strasznych i żałosnych dziejów przez nasze głowy przeszło. Za kościejami wpłynęły jeszcze smutniejsze widma, pęcherze baniaste białe, całe w krwawych piętnach. Z watrą w brzuchu, wciąż łykały watrę. To ci, co kiedyś jedli dobrze i smacznie — bez sumienia — gdy inni w mękach marli z głodu, ani nie pomagali nikomu, ani nie pomyśleli o tym, by pomóc. Wszystkie te widma składały ręce, błagały nas — to rozumiałem — modliły się o pomoc dla głodnych, co teraz cierpią, bo to i dla nich ulga. Najżałośniej jęczały te upiory krwawo-blade z watrą w brzuchach. Prosiły nas, byśmy taki ład zaprowadzili, aby nigdy już głodu nie było. Dla ulgi opowiadały nam duchy, ale tylko dlatego, że chcieliśmy słuchać. Dowiedziałem się wtedy, zobaczyłem to tam, że w tej samej chacie przed dwustu laty wiosną co nocy schodzili się chłopiec i dziewczyna. Oboje młodziuteńcy, kochali się i kryli się z tym przed ojcami. Gdy straszny głód się rozhulał, a twarda zima trzymała jak teraz, we dnie każde z nich chodziło koło głodujących i chorych, każde w swej chacie. Każde z nich nosiło drzewo i wodę, każde wykopywało pokrzywę i liście ożyny spod śniegu, chodziło szukać gdzieś kory na młodych jaworach, każde warzyło, co się dało i karmiło swoich. Po chatach buszowała gorączka głodowa, huczała w głowach jak dzwon pogrzebowy. A gdy kto zmarł w chacie, każde z tych młodych grzebało w lesie umarłego z wielkim trudem. Nocą znów schodzili się w tej chatce. Całowali się i obejmowali przez całą noc. Żywili się tak jedno drugim. Wracali rankiem do swych chat, jakby posileni i jakby pijani. Co nocy tak się schodzili. I tak umarli w objęciach w tej samej chacie. — Tak mi tedy oboje opowiadali swoje dzieje.
Gazdowie naszej chaty, szczeznyki, powyłazili z kątów, słuchali zmartwieni, kiwali koźlatymi głowami, obgryzali sobie kopytka. Pytali mnie potem cicho, grzecznie wcale: dlaczego wasz Bóg pozwala na to wszystko? tacyście wy chrześcijanie? Odpowiedziałem, że Bóg wcale nie pozwala, bo dał ludziom serca żywe i słobodę. A ludzie tak skorzystali z tego, że sami zmienili swe serca w kamienie. Ale będzie odtąd inaczej. Tak zakląłem się im i to wam dzisiaj powiadam.
Uspokojone były rzesze suchożebre i krwawo-blade. Ani one, ani szczeznyki nie sprzeciwiali się nam nazajutrz po drodze. Jeszcze w największych zamieciach torowali nam drogę. Przeprowadzili nas przez Dział. Dopiero gdy Czeremoszu szum
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/505
Wygląd
Ta strona została skorygowana.