Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wione i pomiętoszone, bo ściskane żelaznemi kleszczami trwogi, by się przez krtań przedostać nie mogły...
I pocóż go straszył ten głupi szatan, który jedną nogę oparł o jeden — drugą o drugi wierzchołek rozpołowionego szczytu, kiedy on wiedział, że tam był tylko jeden jedyny szczyt, ten, na który patrzyli przez dzień cały z głębokiej kotliny, w której mieszkali on, Oksza, Janusz z żoną swoją — nie! nie żoną, bo on i ona to była jedna nierozerwalna całość, jakaś przedistotna synteza On — Ona?!
Pocóż go mamił głupi Szatan, kiedyż on wiedział, że to był tylko jeden szczyt, na który z Januszem rychło po północy zdążali — pamiętał przecież dobrze, jak się w niego wpatrywał, gdy Janusz tysiącem pocałunków żonę swoją na pożegnanie obsypywał i ją uspokajał, że rychło będzie z powrotem...
I jakby raz jeszcze się upewnić, że mógł to być tylko jeden szczyt, a jego rozpołowienie chorym tylko majakiem, wsiadł oczyma na głęboką przełęcz, wdarł się na wysokie garby — jeden, drugi i trzeci jakiegoś monstrualnego dromedara, piął się coraz wyżej po niebopiennej szyi dziwacznej girafy, osiadł, spuszczając się, na wykabłąkowanem cielsku przedpotopowego Mamuta, a potem coraz wyżej w górę: obiegł jakiś mytyczny Mont-Salvat, na którym osiadł, gdyby olbrzymia wieża Babel, plugawy Graal jego opętanej miłości — splunął nań skrzepłą krwią bólu — i piął się coraz wyżej wśród odmętów olbrzymich złomów, jakie ziemia w straszliwych konwulsyach z siebie wyrzuciła i wybiegał na szczyty iglastych wieżyc Dolomitów, które, gdyby ponadobłoczne, wulkaniczne tryśćce w niebo żygnęły i nagle w rozjuszonym wybuchu piekielnego ognia zastygły i skamieniały...
Pamiętał doskonale całą tą drogę. Tak mu się głęboko w duszę wraziła, że mógłby ją nieomal z zamkniętemi oczyma odbyć...
Od paru lat robił ją w śnie i na jawie, dzień w dzień — nie