Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Janusza, który teraz przecież za nim siedział i mózg mu na wskróś przewiercał? Przecież wiedział, że już go Janusz na krok nie odstąpi i już po całe życie jego będzie ssać sok mocy z jego kości — ale czegóż on od niego chciał? Czegóż bezustannie wykrzykiwał nad jego uszami: Zbrodniarzu! Bratobójco!? Czemuż wciąż i wciąż smagał go w obłęd słowami tego przekleństwa? Słowami? Gdzież tam słowami! To były klątwy, piekielne walenie wściekłemi pięściami, wyszarpywanie do czerwieni rozpalonemi szczypcami żywych, obnażonych nerwów, chlipanie świeżej krwi, tryskającej z setek ran pokłutego serca!
— Czemuś mnie strącił, podstępny zbrodniarzu z podnóża szczytu w czelustną przepaść, gdym chciał chwilę spocząć?! rozwyło się powietrze wokoło.
— To nie ja! nie ja! To On! bronił się zaciekle. — To obłęd, gdym Was, Ciebie i żonę Twoją, widział kąpiących się w gorących roztopach rozsłonecznionego szczęścia, kąpiących się w odmętach oceanicznej miłości...
To nie ja — nie ja! To obłęd, którym mnie Pan nawiedził, zazdrość, jaką mnie Szatan opętał — to zaciekła, obłąkana nienawiść ku bratu, na którego ofiarę Pan miłościwie spojrzał i mu błogosławił, podczas gdy moją pogardził i nawet nie spojrzał na jej czarne kłęby dymu, które się z sromem i wstydem po nagiej ziemi przewłóczyły — to opętane pragnienie, by zwalić górę, do której dom Wasz się przytulił i Was pod nią pogrzebać, zatamować tuż obok strumień górski, by Wasz zaciszny korab na swe barki dźwignął i gdzieś w jakąś przepaść cisnął...
Słowa jego harcowały bezładnie jak tabun oszalałych koni na palącym się stepie, to znowu były złe i świszczące, gdyby wicher, strojący szatańskie figle z trupem wisielca, to znowu stęchłe i jadowite, jak zgniły staw, w którym się roi od wężowisk padalców i wszelakiego niechlujnego gadu: słowa dła-