Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

den obok drugiego, jeden w drugiego wepchnięty, a w środku osadził się najwyższy z nich, z coraz wyżej i wyżej piętrzącymi się wieżycami.
A nagle było to, jakby się wierzchołek najwyższego szczytu był na dwoje rozłupał, bo ujrzał go teraz podwójnym.
To nie może być! pomyślał zdumiony — był przecież na nim przed dwoma dniami i tam był tylko jeden szczyt...
Wykluczone całkowicie, by tam mogło być coś innego — zacietrzewił się i starał się sobie samemu niezbicie dowieść, że tylko jeden szczyt tam się znajdował...
Bo jakżeż? Przecież pamiętał jak najwyraźniej: tam, gdzie teraz widać tą czarną plamę — tam przecież spoczywali — on i Janusz — tam! Zerwał się nagle, bo ujrzał dokładnie, jak na dwóch wierzchołkach rozpołowionego szczytu jął Obłęd i Zbrodnia wyskakiwać potworny dyabelski taniec.
To nie może być — przecierał oczy w rozpacznym lęku — to nie może być! Tam tylko jeden szczyt! Tam — ot! tam siadł Janusz na ruchomym głazie — tak! śmiał się jeszcze, że siadł na kołyszącej się kolebce — on zaś, Oksza, wyprostował się, chciał się wyżej podciągnąć, trącił niebacznie głaz nogą, głaz się zatoczył, a gdy się odwrócił, ujrzał, jak Janusz rozbryzgiwał się na miazgę o ostre skały tej przepastnej studni, w którą leciał...
Coraz potworniej szalał na wierzchołkach rozłupanego szczytu sprosny taniec Obłędu i Potępienia i coraz potworniejszem wydało mu się to wspomnienie... och nie! to nie było wspomnienie, to spowiedź, włosy na głowie jeżąca spowiedź wobec samego siebie — bo — zwinął się w kłębek — bo wiedział, że rozmyślnie i z nadludzkiem wytężeniem wszystkich sił zwalił głaz, na którym Janusz siedział — rozpaczliwa spowiedź obłąkanej duszy...
Padł na kolana z ciężką rozpaczą:
Czemuż nie miał odwagi, odwrócić się i spojrzyć w oczy