Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie trzeba było rozkazu: cała gromada leżała z zapartym oddechem na ziemi, jakby w nią wrosła.
Potop światła spoczywał czas jakiś na nich, ale widocznie musieli się wydać kupkami błota, bo światło po nich przepełzło zwróciło się w inną stronę — a potem zgasło.
Oksza, jakby się w nowego człowieka był przedzierżgnął: był zimny, spokojny i przedziwna jasność rozpaliła się w jego mózgu: stał się jedną, nadmiernie skupioną uwagą, jednem ponad miarę ludzką wytężonem okiem, które najgrubsze ciemności przedziera, a w łudzącem, majaczącem świetle jak najdokładniej każdy przedmiot rozeznaje.
Ujrzał w dali czarną masę zabudowań — to Trzaski — a w niewielkiej odległości cienie ludzkie: to podwójne posterunki, strzegące zarówno kwatery, jak i przejść, prowadzących na moczary, torfowiska i bachorza.
Szybko dał rozkazy: poszli w rozsypkę, ale tak, by związku z sobą nie tracić i na umówiony sygnał znowu w jedną gromadę się zebrać — a sam czołgał się z niezmierną ostrożnością w stronę, gdzie był przed chwilą ujrzał jakiś cień ludzki.
Teraz mignęło małe światełko: widocznie patrol mimo surowego rozkazu, papierosa zapalił — podciągając się jednym długim ruchem, jak pływak w wodzie, przeciągnął się o całą długość swego ciała.
Powtórzył raz, drugi i trzeci i dziesiąty ten sam ruch i podpełzł już tak blisko swej ofiary, że żołdak nagle niespokojnie się obrócił w stronę, z której jakoby jakiś szmer pochwycił, nadsłuchiwał chwilę i wpatrywał się bacznie w ciemną przestrzeń, sięgnął do kieszeni, widocznie by wyciągnąć elektryczną latarkę, i z tej właśnie chwili skorzystał Oksza, zerwał się nagle z ziemi, kilku ogromnymi susami dopadł żołnierza, wywalił go w znak, chwycił za gardło, ale ogromne chłopisko poczęło się rozpaczliwie bronić.
I tak się w cichości szamotali ze sobą, bo Oksza zdążył