Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Przybyszewski - Polska i święta wojna.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

już, już ziścić się miały, tak często zrywany z rozkosznych snów do brutalnej rzeczywistości, stracił naród polski naiwną błogość wiary we wszystkie traktaty, przysięgi, przyrzeczenia, a nawet w najpewniejsze weksle swoich sąsiadów — za bardzo, za boleśnie musiał tę wiarę przepłacać, by nawet najpewniejszemu wierzycielowi zaufać.
W tylukrotnych rozpacznych zawodach nauczył się naród polski nie dać się powodować nawet najzyskowniejszym konjekturom politycznym — nie chce szafować ostatkiem swych sił, w nowem powstaniu i doszczętnie się zaprzepaszczać, bo przecież niewiadomo, co nastąpić może.
Europa bezustannie swoją skórę zmienia, wskutek czego wszelkie postanowienia na Kongresach szybko się przedawniają, a nawet najgorętsze długi wdzięczności już po paru latach idą w zapomnienie.
I dla tego niema powstania w Królestwie!
Oćwiczane basałykami Roboama w ostatnich lat dziesiątkach, zapakował naród polski swoje wzniosłe, ale całkiem starzyzną cuchnące ideały oprawach narodów, wyzwalającej sprawiedliwości, i jak się tam jeszcze te stare, bezużyteczne całkiem rupiecie zowią, starannie do torby i wyrzucił je na strych., pomny w żelazo opancerzonej nauczki:
»Point de reveries, messieurs!«
Społeczeństwo polskie dojrzało wreszcie, kiedy już przeszło przez całą Gehennę bezustannych rozcza-