Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Przybyszewski - Poezye prozą.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




Stał przy oknie Alkazaru i patrzał na dziwne miasto — miasto, które mu ojcowie jego przed tysiącem lat zbudowali.
Była noc księżycowa, a w upiornem świetle straszyły kształty i kontury miasta, co się dziwacznie połamaną płaszczyzną dachów u nóg jego rozścieliło.
Zdawało się, że ziemia się zatrzęsła; gładki, skalisty płaskowyż się połamał i pogiął; olbrzymie skalne złomy się poprzesuwały, wepchnęły się w siebie i popaczyły się.
I rzeczywiście było miasto zbudowane na dziwnie ukształtowanym terenie skalnym.
Był on niby miniaturowy łańcuch gór z tysiącem szczytów, dolin, zrębów, złomów, a na najwyższym szczycie, wybiegającym wysoko głaźnym stokiem, stał pałac książęcy, świetny, odwieczny Alkazar maurytański.
Patrzał długo na miasto u stóp swych. I widział tysiące ostrych, czarnych, dziwnie poplątanych konturów ulic, które olbrzymi teren dachów krajały w dziwaczny rysunek.