Strona:Stanisław Przybyszewski - Poezye prozą.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wieźć do nieba — otóż to ja, bogini Twych tęsknot nadziemskich.
To ja — ja — nałożnica szatana...



Wszystko znikło. Na niebie wykwitły pierwsze blaski brzasku.
To było słońce — to było szczęście.
On, syn człowieczy, którego ziemia sama porodziła, on, który deptał po trupach, który całopalne ofiary tysiąca narodzonych dzieci samicy szatana zaprzedał. — On — jakże On był potężny.
Żyły jego nabiegły krwią tysiąca ludzi na pastwę djablicy rzuconych, głowa jego sięgała aż ku niebu, bo nie mogła pomieścić straszliwego nabiegu krwi, a muskuły jego nabrzmiały jak olbrzymie maczugi, pełne szalonej siły.
Teraz musiał wyrzucić ze siebie ten wściekły orkan siły.
Teraz musiał spełnić czyn, godny człowieka, którego ziemia sama porodziła.
Jaśniało coraz więcej, brzask coraz wyżej wspinał się na niebo.
Otóż to — to był czyn, który spełnić musiał.
On był brzaskiem.