Strona:Seweryn Goszczyński - Sobótka.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I groźnie wstrzęśli zaciśnione pięście.
Ale Kiczora, co rzecz widzi zdrowo,
Do serc gorących to powiedział słowo:
»Powoli dzieci! wielkie to nieszczęście,
Ten dziki Tatar, brzydszy od szarańczy.
Już on nie dzisiaj, jak świat wielki, tańczy.
Kiedy z państw przegnał Knigę świątobliwą[1],
To i przez nasze wąwozy przejść zdoła!«
— »A czy z nich wyjdzie?« odparła młódź żywo;
»Bawmy się lepiéj!« wołano do koła;
»Ludek też naszéj pomoże ochocie.
Przy ich śpiewaniu zapomnim’ o trwodze.
Ludku śpiewajcie!« Pieśniarz był w kłopocie,
Przystał nakoniec: »spieszno ja przechodzę;
Ale, co mogę, zostawię po drodze.
Strachem was witam, w strachu was porzucę,
O mnichu, bracia! o mnichu zanucę:«

Gaśnie zachód na obłokach;
Gwiazdy łamią się w potokach;
Kwiaty zroszone do snu opadły;
Lasy zciemniałe dumać zasiadły;
Drzymie ziemia cicha,
Nic nie uśpi mnicha.

Przez sen mówią śpiące góry;
Lśni księżycem głaz ponury.
Próchno się ogniem umarłym błyszczy,
Sowy hukają, nietoperz piszczy;

  1. Jest tu mowa o św. Kunegundzie, uciekającéj przed Tatarami do Węgier.