Strona:Seweryn Goszczyński - Sobótka.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz ducha złość wściekła,
Zatrzęsie dnem piekła,
Jak tylko drzesz się pod skałę;
Opada uléwa,
Wiatr lasy wyrywa,
Głaz pęka, Tatry drzą całe.

Cudnie śpiew dzwonił w zasłuchaném gronie;
Cudnie się błąkał echem rozbudzoném.
Same niebiosa przychylały skronie,
Rzęśniéj gorzały licem ugwieżdżoném.
Ogień Sobótki, jak południe, pała;
Na szczycie nieba północna drzy zorza;
Rozdźwiek strun zagasł, spoczęła młódź hoża;
Poważnych starców rozmowa ustała;
I było chwilę, jakby śmierć powiała,
Jakby świat dumał pół-nocną modlitwą.
Tylko Janosza spojrzenie się rwało,
Duszą, w spojrzeniu, w niepokoju całą;
Rwało, na duchów tajemniczą bitwą.
Kędy pod lasem, w przymroczonéj łunie
Król wężów świetnie złoty grzebień jeży,
Tam, głębiej, potwór na konia się sunie.
Stanął, przez chwilę śledzi okiem węża,
Potém łuk bierze, naciąga i mierzy.
Wąż się podnosi, łeb w górę wypręża,
Połyska wieńcem i groźnie zasyczy.
A w tém u łuka struna zaskowyczy,