Strona:Seweryn Goszczyński - Dziennik podróży do Tatrów.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ci okazuje na ogromnéj przestrzeni, najwdzięczniejszy kraj, i wygodnym szlakiem spuszcza się ku niemu.
Tu się już zaczynają położenia nacechowane urokiem, który górom tylko jest właściwy. Rozległe lasy z drzew wszelkiego rodzaju, pomiędzy niemi przeglądające gdzie niegdzie skały; wzgórza, tu położyste i jakby splecione jedne z drugiemi, tam wznoszące się pojedynczo i stromo jak piramidy, towarzyszą podróżnemu aż na równie, gdzie go znowu wita Dunajec pożegnany przy Melsztynie. Ulubione to dziecię Tatrów już nieprędko spuści nas z oka.
Wkrótce mijamy miasteczko Zbyszyce. Jeczcze para przykrych długich gór i oto widziemy się nad rozległą, śliczną doliną Sandecką. Trzy rzeki ją przeplata: Dunajec, Poprad i Kamienica. Pośrodku doliny, osadzony w zbiegu tych rzek, Nowy-Sącz, błyszczy niemi jak wieniec rozpuszczonemi wstęgami... Chciałbym opisać tę dolinę — ale w téj chwili jest to nad moje siły.
Niepodobna wyliczyć wiosek co ją zaludniają; niepodobna ująć w wyrazy uroczego, tysiąc-kształtnego poplecienia dolin, gór, lasów, które składają czaradziejski jéj okręg. Od południa mianowicie wzgórza utworzyły majestatyczną budowę. Rosną one stopniami do kilku piąter, a każde krocie stóp liczy; a każde piątro, a każdy parów, zdaje się wabić do siebie: «macie tu drabinę z pól, z lasów, macie tu niskie, tajemne uliczki; temi uliczkami, po téj drabinie, do nich, do