Strona:Seweryn Goszczyński - Dziennik podróży do Tatrów.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

samemu świecić się zdawał. Tatry stały uroczyście jak żeby milczącą modlitwę dumały.
I oto ze szczytu Babiéj-góry wybuchnął kłęb lekkiego tumanu i stoczył się do jéj podnóża. Wschód mocniéj płonić się począł. Jutrzenka ucieka w głębie nieba. Na kilku białych szczytach pokazały się płatki różowego blasku; a od zachodu mgły się podnoszą z początku bieleją w postaci kilku chmurek błędnych, powoli idą ku sobie, spotykają się, łączą się, gęstnieją, toczą się białym wałem cicho, uroczyście, coraz szérzéj osłaniają dolinę, już dosięgły mojego stanowiska, już je oblały do koła, rozléwają się daléj, już dosięgły Pienin, i oto cała dolina zniknęła. Lasy i wody, wsie i pola, wzgórza i błonia, wszystko co księżyc tak pięknie przed chwilą oświécał, w téj chwili zagasło pod mgły morzem. Prawdziwe to morze. Kłęby tumanu burzą się jak poruszone fale, przewalają się przez siebie nawzajem; cała massa jednym ruchem zdaje się kołysać — cichnie — a jednostajna siwa barwa rozléwa się po powierzchni całego tego ogromu. Tatry, Pieniny, Babia-góra zostały teraz brzegami morza, z którego łona podnoszą się gdzie niegdzie, jak ciemne wyspy, wyższe wzgórza lasami porosłe.
Wzmagający się blask świtu, rozjaśnia coraz mocniéj część wschodnią mglistego morza i zaczyna rozścielać po niéj pajęczynę z barw płomiennych, igrających. Nakoniec pokazało się słońce. Tu muszę zło-