Strona:Selma Lagerlöf - Tętniące serce.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nagle drgnął Jan i cofnął się wstecz. Potem pochylił się i zdjęty podziwem padł na kolana. Oczy jego rozbłysły, a twarz oblał uśmiech szczęścia.
Wpatrywał się w wodę i Katarzyna pewną była, że widzi tam coś niezwykłego, mimo, że niczego dostrzec nie mogła, chociaż stała przy nim blisko. Nie... nie... nie było nic niezwykłego na wodzie. Goniły się tylko po powierzchni szaro-zielone fale, igrały ze sobą bez końca... bez końca. Zresztą nic.
Jan posunął się na sam koniec pomostu i pochylił się nad wodą z wyrazem twarzy, jaki miał wówczas jeno, kiedy widział idącą na jego spotkanie Klarę Gullę, a jakiego nie przybierał nigdy rozmawiając z kim innym.
Usta były otwarte, drżały wargi, ale ani jedno słowo nie doleciało do uszu Katarzyny. Po licach jego śmigały jasne uśmiechy, zupełnie jakby dziewczyna stała przed nim i żartowała z nim wesoło.
— Cóż ci to Janie? — spytała Katarzyna.
Nie odpowiedział, uczynił tylko ręką gest, jakby nakazywał milczenie.
Zaraz potem uniósł głowę w górę i wpatrzył się w dal, śledząc najwyraźniej oczyma coś, co się oddalało od brzegu, ginąc na falach.
Odpływało szybko, niby statek przed chwilą, a niebawem Jan stanął wyprostowany i przysłonił oczy dłonią, by lepiej widzieć.
Tak trwał w bezruchu, aż wszystko znikło. Potem zwrócił się do Katarzyny, przysunął się nawet całkiem blisko do niej.
— Czyś co widziała? — spytał.
— Cóż mogłam widzieć na wodzie prócz fal?... Wszakże niczego więcej niema! — odparła.