Strona:Selma Lagerlöf - Tętniące serce.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Słońce przygrzewało ciepło, to też muzyka pośród choin brzmiała dnia tego głośniej jeszcze niż zawsze. Zwróciło to uwagę Jana i zdziwił się bardzo. Nie słyszał dotąd by drzewa śpiewały w taki sposób i postanowił sobie dociec, dlaczego się to dzisiaj właśnie stało.
Nie spieszył się nigdzie, przeto usiadł pod zieloną ścianą na żwirze, położył koło siebie laskę, zdjął czapkę, otarł pot z czoła, wyciągnął się na grzbiecie, złożył ręce i słuchał.
Niebo było czyste, bez chmur, nie wiał najlżejszy nawet wiatr, któryby mógł wprawić w ruch gałęzie i wywołać owo granie. Nie było wątpliwości, że świerki te grają same przez się, radując się, iż są młode, świeże, zielone, że im nikt nie broni rosnąć tu wzdłuż starej, opuszczonej drogi, i że tyle jeszcze lat minie, zanim ludziom przyjdzie do głowy ściąć je siekierą.
Wszystko to nie objaśniało jednak jeszcze dlaczego właśnie dzisiaj drzewa wygrywają tak głośno.
Za wszystkie owe dary nieba dziękować mogły także każdego innego, pogodnego dnia. Niewiadomo czemu dzisiaj przyszło im do głowy dać koncert.
Jan słuchał w skupieniu.
Piękne to były dźwięki, mimo, że ciągle wracały te same, nie było też wcale pauz, ni żadnego taktu, czy melodji.
Nic dziwnego, że drzewa czuły się szczęśliwe, czemu jednak nie umiały lepiej grać? Zaiste rzecz to była dziwna wielce. Jan spoglądał na piękne gałązki, nastroszone zielonem igliwiem. Wdychał żywiczną ich woń pełniącą powietrze. Niema zaprawdę rośliny na łące, ni kwiatu, któryby milszy dlań wydawał za-