Strona:Selma Lagerlöf - Maja Liza.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ach, — powiedziała — wiesz dobrze, że wolę dzielić z tobą niedolę i troski, jak żyć z innymi w szczęściu i weselu. To też jeśli mnie kochasz, nie chciej, byśmy się rozłączali....
Urwała nagle spostrzegłszy, że to co mówi, żadnego na nim nie czyni wrażenia.
— Jakże mam go przekonać — powiedziała do siebie — że największem nieszczęściem będzie, jeśli mi nie pozwoli zostać przy swym boku i nie da się ratować w potrzebie. Przez cały rok żyłam w trosce i trwodze, zahartowana tedy jestem i przestałam być dzieckiem, jakiem byłam w dniu utracenia serca ojca mego. Dobrze się jednak stało, że cierpiałam, bo teraz doświadczenie swe oddać mogę ukochanemu.
Podniosła głowę, jakby szukając pomocy, i nagle zdumiała się. Do tej chwili nie spostrzegła, że sad ojcowski to jedna masa kwiecia. Zdawało się, że jest to olbrzymi, biało i różowo połyskujący dach, ciągnący się od plebanji aż hen ku brzozowemu laskowi, który go chronił od wichru północnego. Gałęzie drzew obsypane były kwiatami, a Maja Liza miała wrażenie, że rozkwitają coraz to nowe, gdy na nie patrzy. Mnóstwo pszczół i trzmieli unosiło się nad wonnemi drzewami. Słońce wyjrzało z poza szczytów gór. Promienie ozłociły czuby drzew lasu, ześliznęły się w dół i zaczęły biec po polu, jakby się spieszyły bardzo w drodze ku ja-