Strona:Selma Lagerlöf - Maja Liza.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jemnej. Chciał z nią pomówić o bracie swym za pewne i raz jeszcze przedłożyć spokojniejszemu teraz rozważeniu projekt szwagierki.
Tak się też stało, jak myślała. Podprowadził ją grzecznie, niemal uroczyście na szczyt głazu, gdzie dopiero co leżał, sam jednak stanął na drodze. Potem spytał poważnie, czy rzeczywiście odczuwa skłonność dla brata.
I stało się znowu to co w Svanskogu. Nie wiedziała dlaczego ogarnia ją jednocześnie gniew i rozczulenie. Ale gniew przeważył i odrzekła porywczo, że nie wie, poco zadaje sobie wogóle trud pytania, jeśli sądzi, że nie mogła spędzić z pastorem kilku godzin na rozmowne, nie zakochując się w nim na zabój.
Nie można było poznać, czy się obraził tym sposobem odpowiedzi. Nie był podobny zgoła w tej chwili do człowieka drażniącego się z kosem, przybrał zachowanie poprawne kupca, załatwiającego z kljentem interes, ważąc dobrze każde wypowiadane słowo. Takim być musiał niewątpliwie w chwili, gdy sprzedawał żelazo, albo podpisywał kontrakt z dostawcą węgla.
Poprosił Maji Lizy, by go nie miała za natręta, ale zanim będzie mówił dalej, musi się przekonać, że serce jej wolnem jest dotąd.
Obudziła się w niej ochota przekomarzania i odrzekła: