Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sobie plamę, której nigdy już zmyć nie potrafi. Wydawało mu się rzeczą coraz nędzniejszą, że się wykradł tak skrycie; nienawidził się sam i nazywał się w duchu nędznikiem.
Nareszcie przybył do Jaffy i wysiadł z wagonu. Idąc przez rozpalony do żaru plac przed dworcem kolejowym, ujrzał gromadę biednych rumuńskich pielgrzymów, a gdy stanął i przyglądał się im, opowiedział mu syryjski dragoman, że pielgrzymi ci zachorowali na parowcu, który przywiózł ich do Jaffy. Mieli zamiar udać się pieszo do Jerozolimy, ale teraz nie byli już w stanie wykonać swego zamiaru. Leżeli tu już przez cały dzień na dworcu; nikt nie troszczy się o nich, nie mają w pieniędy i zapewne poumierają, gdy jeszcze dłużej będą tu leżyć w tym żarze słonecznym.
Szybkimi krokami oddalał się Bo od dworca. Widział przed sobą tych ludzi z rozgorączkowanemi twarzami; niektórzy leżeli bez przytomności, i nie mogli nawet odganiać much, które łaziły im po oczach, i zrozumiał wyraźnie, że Bóg zesłał mu tych biednych, ażeby im pomógł. Bo sądził, iż żaden z kolonistów nie byłby mógł przejść obok tylu cierpiących, nie usiłując im pomódz. I Bo również byłby się zajął nimi, gdyby nie był złym człowiekiem. Bo nie chciał już służyć biźnim swym, ponieważ miał pieniądze i chciał wrócić do domu.