Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

„Widzę, że nie mam już władzy nad sobą“, rzekł. „Zdaje mi się, że ktoś mię popycha i wlecze do Jaffy,
Wstał znowu i mimo, że miał silny ból w kolanie nie troszczył się to, lecz szedł dalej, Po chwili jednak noga wprost odmówiła mu dalszej służby i Ingmar musiał usiąść na ulicy.
„Teraz koniec ze mną“, rzekł upadłszy na ziemię, jak gdyby przemawiał do obcej potęgi, która popychała go naprzód. „Teraz musisz wynaleść coś, aby mi pomódz“.
Zaledwie Ingmar to powiedział, gdy usłyszał zbliżający się turkot kół. Zbliżały się z ogromną chyżością. Prawie w tej samej chwili, gdy usłyszał turkot w dali, był już tuż blisko i poznał po chyżości że konie pędziły dzikim galopem przez pagórki. Przedewszystkiem słyszano bezustanne trzaskanie z bicza i wołania, któremi woźnica napędzał konie.
Ingmar szybko wstał z ziemi i usiadł na skraju drogi, aby go nie przejechano.
Nareszcie wóz zjechał z długiego stoku, z którego poprzednio zbiegł Ingmar i teraz widział dobrze kto to był. Wóz był prosty, zwykły na zielone pomalowany, z tych jakie są używane w Dalarne. „Ach tak“, pomyślał Ingmar, „jest w tem coś niesamowitego; takich wozów nie ma w Palestynie“. A woźnica wydał mu się jeszcze dziwniejszy. Był