Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jące się za nią morze. Ale widział tylko szeregi pagórków piętrzących, się przed nim.
Ingmar wyjął zegarek. Blask księżyca był tak jasny, że mógł z łatwością odróżnić tarczę i wskazówki. Było już około jedenastej „Ach więc już tak późno?“ pomyślał, „I wciąż jeszcze jestem wśród wzgórz judejskich.
Opanowywała go coraz większa tęsknota; nie mógł już chodzić, musiał biegać. Sapał, krew mu uderzała o skronie, a serce biło mu gwałtownie „Zniszczę się, rzekł“, „nie mogę iść dalej w ten sposób“. A jednak pędził wciąż dalej.
Z największym pospiechem schodził teraz z drugiego pagórka. Droga wydawała się równa i gładka w świetle księżyca, i Ingmar nie myślał wcale o możliwem niebezpieczeństwie. Ale gdy dostał się do doliny wszedł naraz w ciemny las. Nie widział już drogi przed sobą, ale biegł wciąż z tą samą szybkością. I nagle potknął się o kamień i upadł na ziemię.
Szybko podniósł się, lecz wnet spostrzegł, że zranił się w kolano, tak że z trudem tylko mógł chodzić. Usiadł więc na skraju drogi. „To pewnie wnet przejdzie“, myślał, „muszę tylko odpocząć przez chwilę“.
Lecz nie mógł w żaden sposób siedzieć spokojnie, ledwie, tylko pozwolił sobie odetchnąć.