Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

otwartym środkowym placem rozpięty był brudny namiotowy dach, z którego zwieszały strzępy i łachmany.
Miejsce to zdawało się być niegdyś bogate i wspaniałe, lecz teraz podupadło zupełnie. Kolumny wyglądały tak, jak gdyby pochodziły z kościoła. Miały zapewne piękne ornamenta u góry, które jednak były teraz złamane i zeszpecone. Tynk na murze był odbity a z licznych szczelin i otworów wyglądały brudne szmaty. Po jednej stronie nałożony był cały stos starych skrzyń i kojców na kury.
„Czy jesteś zupełnie pewnym, że to jest miejsce, gdzie go obaczę?“ zapytała Gertruda szeptem.
Ingmar zrobił potwierdzający znak głową i wskazał na dwadzieścia małych skór jagnięcych, które w pośrodku podwórza ułożone były w koło. „Tu widziałem go wczoraj z jego uczniami, “rzekł.
Gertruda była trochę rozczarowana, lecz wkrótce uśmiechnęła się znowu. „Dziwna to rzecz, że zawsze oczekujemy go w pośród blasku i wspaniałości“, rzekła. „Ale on nie wie nic o tem i przychodzi wśród ubóstwa i pokory. Zrozumiesz jednak, że nie będę taką jak żydzi, którzy nie chcieli go uznać, ponieważ nie wystąpił jako pan i książę tego świata.“
Po chwili weszło z ulicy kilku mężczyzn. Szli powoli aż do środka placu i usiedli tu na małych