Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. II.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Była ósma godzina rano, pięknego dnia w listopadzie.
Znikła już noc ponura, co trzymała Jerozolimę w swych cieniach, a miasto powoli odzyskiwało swe dzienne wejrzenie. Na bramie Damaszku żebracy już przed długą chwilą zajęli byli swe miejsca a psy uliczne, włóczęgi które przez całą noc były w ruchu, udały się teraz na dzień do swych nor i na śmieciska, które służyły im za legowiska. Tuż przy bramie rozłożyła się mała karawana na nocne leże. Teraz zabierali się już naczelnicy, przywiązywali tłumoki z towarami do klęczących wielbłądów, które mocno ryczały, czując ciężar na swym grzbiecie. Od gościńca zbliżali się wieśniacy z wielkimi koszami jarzyn. Pastuchowie schodzili z gór i przechodzili uroczyście po pod sklepienie bramy, a za nimi tłoczyły się wielkie stada owiec przeznaczonych na rzeź i kóz do wydoju.
Właśnie w chwili, gdy przed bramą był największy tłum, nadjechał stary człowiek na pięknym, białym ośle. Był wspaniale ubrany; kaftan miał z miękkiego w prążki jedwabiu a nad nim aż po nogi spadający żupan z jasno błękitnego brokatu obszyty futrem. Pas i turban zdobne były bogatym haftem ze złocistego jedwabiu. Twarz jego była zapewne niegdyś piękna i czcigodna, ale teraz była od starości zniszczona, oczy łzawe, usta zapadłe a du-