Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. I.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

leżał jeszcze wysoki śnieg. „Tak, teraz już wszędzie wkrótce będzie wiosna“, pomyślała Karina, i czuła się jeszcze bardziej zmęczoną, niż zwykle: zdawało jej się, że nie dożyje do lata.
Myślała o tem, że teraz tyle ciężarów zwali się na nią. Zasiewy i sianożęcie, wiosenne pieczywa i wiosenne pranie, wyrób tkanin i szycie sukien; nie, wydawało jej się wprost niemożliwą rzeczą załatwić się z tem wszystkiem.
„Zresztą, cóż to szkodzi jeżeli umrę“, powiedziała z cicha. „Zdaje mi się, że żyje tylko na to, aby przeszkodzić jemu, ażeby się nie zapił na śmierć“.
Nagle podniosła głowę, zdawało jej się, że ktoś ją woła po imieniu. Przed nią stał Halfvor Halfvorson. Stał oparty o płot i patrzył na nią.
Karina nie wiedziała, kiedy przyszedł: wyglądało to tak, jak gdyby stał tu już od dawna.
— „Myślałem sobie, że cię tu znajdę“, rzekł Halfvor.
— „Tak? myślałeś doprawdy?“
— „Tak, pamiętałem z dawnych czasów, że zawsze ukrywałaś się tu, gdy miałaś wolną chwilę, aby się martwić“.
— „Ach, w owym czasie nie miałam wiele przyczyny, aby się martwić“.
— „Jeżeli nie miałaś prawdziwych trosk, to wmawiałaś sobie, że je masz“.