Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. I.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

śmierci, myślała, ale straszliwa to rzecz że złe duchy taką mają nad nami potęgę i tak są bliskimi“. Ale skoro tylko poczuła ramię Ingmara, serce jej straciło sztywność i nieruchomość! Przytuliła się blisko do niego. Jak długo ją trzymał, nie bała się wcale. I dziwna to była rzecz: i on bał się zapewne, a jednak taka pewność szła od niego do niej.
Nakoniec straszliwy hałas zaczął słabnąć i słyszano że się oddalał. Pogonił tą samą drogą, „co pies poprzednio, przez bagniska nad Langforsem ku lasom i pod górę Olof. Mimoto jednak cisza panowała nadal w chacie Ingmara Silnego: nikt nie ruszył się, nikt słowa nie wyrzekł, jak gdyby nikt siły nie miał poruszyć członkami. Prawie sądzić można było, że przerażenie zdmuchnęło wszelkie życie, tylko tu i ówdzie słyszano ciężki oddech, tak, iż przecie wiedziano, że jeszcze ktoś żyje. Ale przez długi, długi czas wszyscy byli nieruchomi. Jedni opierali się o ściany, inni padli na ławki, ale większa część klęczała na ziemi w modlitwie pełnej trwogi. Wszyscy byli nieruchomi, jakby ze strachu sparaliżowani.
Godzina za godziną mijała, a w tym czasie nie jeden patrzył w głąb duszy swej i postanawiał, że odtąd nowe rozpocznie życie; życie bardziej zbliżone do Boga a oddalone od wrogów Jego. I każdy z obecnych myślał: „Z pewnością coś złego, co popełniłem, jest przyczyną, że ta trwoga