Strona:Rusini (Abgarowicz).djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

znaczyli, a sami idą na swoją ziemie resztę wojsk zwojować do ostatniego końca.
Towarzysze moi kazali zaraz postawić przed wrażym lachem i wódki i miodu, i mnie pić prosili, ale wymówiłem się mówiąc, że dobrodziej za pokutę nie kazał mi przez miesiąc wódki brać do ust. Zawierzyli, bo tak się nieraz działo... Ja tylko zbliżyłem się do laszka i szepnąłem mu, że, jeżeli chce na węgierskiej ziemi wojować, a nie w Milnerowym kryminale gnić, to niech zaraz ucieka i przez ruski dił tej nocy jeszcze przemyka, bo spotkałem na drodze żydka, który biegł do kancelaryi zapewne dać znać o nim do mandatora.
Laszek popatrzył na mnie z wdzięcznością, dopił miodu, wziął toporek i wraz ze mną wyszedł z karczmy.
Tam nawinął się zaraz Dmytro Korszun, który znowu szedł czegoś na węgierską stronę i obaj razem ruszyli... Mogli iść, bo choć noc była późna, za to jasna. Księżyc stał na pełni i widać tak było, jak wśród białego dnia.
Ja zawróciłem na płaj ku mandatorskiej sadybie. Na drodze spotkałem Kornyła, którego posłał w rzeczy samej Milner, żeby mu tego laszka przyprowadził. Szepnąłem staremu, że darmo idzie, ale on tylko ręką machnął i ruszył dalej, a za nim czterech puszkarów, i żydek kaprawy, wnuk Lejbów.
Podszedłem pod mur sadyby od strony bukowego lasu i usiadłem na kłodzie. Po gwiazdach miarkując, było jeszcze z pół godziny do pierwszych kurów... Żeby mi się nie nudziło i dla odstraszenia biesa wykrzesałem sobie ognia, zapaliłem fajkę i zacząłem powoli Otcze-nasz szeptać, tak od wszelkiego przypadku.
Puszcza otaczała mnie dokoła, jakaś taka cicha, głucha, że aż lęk mnie brał dziecięcy; nawet psy mandatorskie posnęły gdzieś spokojnie i nie odzywały się tej nocy. W około z pni zwalonych, pruchniejących, roztaczały się jakieś blade, smutne światełka, niby to ogniki, co po cmentarzach płoną w noc ciemną.