Strona:Rusini (Abgarowicz).djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakże tam pani Malwina się miewa? Czy nie opłakuje Bohunowego wyjazdu? — ciekawy byłem bardzo, jakie to pytanie zrobi na nim wrażenie.
— Eh! nie, nie... ona nie z takich — odparł wesoło, śmiejąc się — jest to pani, która dla zabicia nudów zawsze jakąś zabawkę wyszukać sobie potrafi. Bawić się bawi, ale nic więcej. — Tu zaczął na wesołą i skoczną nutę śpiewać znaną studencką piosnkę:

Lubit’ siebia ja pozwalaju,
No stoż nie stanu praliwat’... itd.

Przerwał nagle i patrząc znacząco na mnie, mówił dalej poważnie już:
— Ja też nie przelewałem i nikomu nie radziłbym to robić. Nie warto! Oh nie! Takie panie to są prawdziwe błędne ogniki; a dla tych, którzy ich grę towarzyską wezmą na seryo, stają się naprawdę niebezpiecznemi, stają się upiorami uczucia. Pozwalam siebie kochać, ale łez nie myślę przelewać.
Gdy w kilka godzin później uścisnąłem dłoń Semena na pożegnanie, gdym mu życzył szczęścia i powodzenia na nowej drodze życia, to rozrzewnił się tak, że miał łzy w oczach i nie mógł prawie słowa przemówić. Skoczył nagle na bryczkę, konie szarpnęły, dzwonek jęknął i za chwilę znikł mi w tumanie letniego pyłu.
Po jego odjeździe stałem jeszcze jakiś czas przed gankiem, pogrążony w głębokiej, bolesnej zadumie; podziwiałem w duszy przedziwny instynkt Kwitki, który pozwolił mu poznać, przeczuć raczej, w kilku dniach to, na przekonanie się o czem ja lat całych potrzebowałem.
— Tak, tak, błotne błędne ogniki... nic innego.
Tego samego dnia wieczorem otrzymałem list od mojej ciotki, która donosiła mi: że panna Wanda przyrzekła już swą rękę panu Edmundowi; że sam podeptałem szczęście, które rodzina wszelkiemi sposobami starała się dla mnie zdo-