Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

roześmiał się serdecznie), iż gdyśmy tam weszli po raz pierwszy, głos jakowyś donośny zakrzyknął: „Do broni! Do broni! Bij, siecz, rąb!“ Wzdrygnęliśmy się obaj z Hugonem; co widząc Witta, jął śmiać się i pokazał nam owego krzykacza. Było to poprostu szare ptaszysko o wielkim dziobie i czerwonym pierzastym ogonie. Posadził je sobie na ramieniu, a ono chrapliwym głosem jęło domagać się chleba i wina i prosić, żeby je Witta pocałował. A przecie był to jeno głupi ptak. Ale, wy chyba jużeście o tem słyszeli? — zapytał, patrząc na ich uśmiechnięte twarze.
— Myśmy nie z ciebie się śmiali — odpowiedziała Una. — Ten ptak to pewno była papuga. Papużki zawsze tak się zachowują.
— Dowiedzieliśmy się i my o tem, ale dopiero później. Wszakoż było tam jeszcze jedno dziwo. Ów żółty człowiek, którego miano było Kitaj, miał przy sobie małe brunatne puzderko, w niem zasię najdowała się błękitna miseczka z czerwonemi znakami po brzegach; w jej środku na cienkiej nitce wisiała prosta sztabka żelazna, niegrubsza od słomki, a tak długa, jak moja ostroga. W tej sztabce, jako mi powiadał Witta, przemieszkiwał jakowyś zły duch, którego Kitaj za pomocą sztuk czarnoksięskich sprowadził ze swej ojczyzny, leżącej kędyś na południu, tak daleko, iż trzy lata podróżowaćby tam trzeba. Ów zły duch dniem i nocą rwał się spowrotem do swej krainy, przeto (zważcie co za dziwy!) żelazna igła ustawicznie wskazywała ku południowi.