Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Hugona poniesiono do jego izby, natomiast do mnie przypadli trzej pachołcy, skrępowali mnie, powlekli na środek świetlicy i zarzucili mi na szyję powróz, przerzuciwszy jego koniec przez belkę w pułapie. Potem usiedli wedle ogniska i jęli trzonkami noży tłuc orzechy, oczekując wieści, zali żyw Hugo, czy już bliski skonu.
— Jakże się wtedy czułeś? — zapytał Dan.
— Wielce mi było ciężko na duszy, alem się modlił gorąco, by Bóg raczył przywrócić zdrowie Hugonowi, towarzyszowi memu ze szkolnej ławy. Około południa posłyszałem tętent w dolinie. Trzej pachołcy corychlej rozerwali moje pęta i rzucili się do ucieczki. W chwilę później już ludzie De Aquili wjeżdżali na dziedziniec. Wraz z nimi nadjechał Gilbert De Aquila, który szczycił się tem, iż za przykładem swego ojca pamiętał o każdym ze swych rycerzy. Był on postawy niskiej, jak i jego ojciec, ale i równie straszliwej; nos miał orli, i oczy jak orzeł, bystre i żółte. Dobierał sobie pod wierzch konie zdatne do boju i rosłe — deresze własnego ujeżdżenia i chowu — a nigdy by nie ścierpiał, by miał go ktoś podsadzać na siodło. Ujrzawszy stryczek wiszący u pułapu, roześmiał się, a za nim gruchnęła śmiechem cała drużyna, widząc mnie leżącego niby kłoda na ziemi.
— „Niezbyt grzeczne przyjęcie spotkało tu normandzkiego rycerza!“ rzecze on do mnie, „ale i za to wypada się odwdzięczyć. Powiedz-no mi, chłopcze, kto tu ci się przysłużył najwięcej, a my tu zaraz wymierzymy należną zapłatę.“