Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ską, — to mówiąc, wskazał ręką na wschód, gdzie dolina stawała się nieco szersza.
— Czy ten Saksończyk to przypadkiem nie nowicjusz Hugon? — domyślił się Dan.
— W rzeczy samej, on to był. Ale to jeszcze nie wszystko. Okazało się, że on przeżył trzy lata w klasztorze w Bec koło Rouen, w tym samym klasztorze — tu Jmć pan Ryszard zaśmiał się figlarnie, — w którym i ja przebywałem, póki mnie nie wydalił opat Herluin.
— I za cóż cię spotkała taka kara? — spytał Dan.
— Bom wjechał konno do refektarza, gdy żacy siedzieli za stołem. Chciałem-ci pokazać tym saskim chłystkom, że my Normandowie nie boimy się nawet opata. Nie kto inny, ale Hugo Saksończyk namówił mnie do onego figla. Od tego zasię dnia, gdy wypędzono mnie z klasztoru, nie spotkałem go ani razu. Pamiętałem jednak głos jego i zdało mi się, iżem rozpoznał jego brzmienie nawet wtedy, gdy twarze nasze były osłonięte przyłbicą. Przeto pomimo sprawy orężnej, jaką mieli pomiędzy sobą nasi książęta, cieszyliśmy się szczerze, żeśmy się nie pozabijali wzajemnie. On kroczył przy mnie, opowiadając o swym mieczu. Mówił mi, iż go miał z rąk (jako mniemał) pogańskiego bożka, atoli zapewniał, iże owo śpiewanie, ów jęk czarodziejski po raz pierwszy zdarzyło mu się słyszeć. Pomnę, żem go upominał, by miał się na baczności przed złym urokiem i czarami. Oj, byłem-ci wonczas młody, bardzo młody!