Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

miecz o ciemnoszarym brzeszczocie, a falistem obrzeżu. Ja dąłem w miechy, a on kuł i kuł zawzięcie. Na Jesion, Głóg i Dąb! Wierzajcie mi, iż pokazał Weland, że niedarmo był kowalem bogów! Dwukrotnie hartował ów miecz w bieżącej wodzie; za trzecim razem zahartował go w wieczornej rosie, potem położył go w świetle księżyca, wyszeptał nad nim runy czyli słowa zaklęcia, i wyrył wieszczbę runiczną na brzeszczocie. „Starodawna Istoto“, odezwał się do mnie, obcierając czoło, „jest to najlepsze ostrze, jakie kiedykolwiek wyszło z pod rąk Welanda! Sam nawet właściciel miecza nie pozna się na jego wartości. Chodźmy do klasztoru!“
— Udaliśmy się do sali, w której spali zakonnicy. Nasz nowicjusz chrapał twardo na swym tapczanie, spowity grubą opończą. Weland włożył mu w rękę miecz, a pamiętam wybornie, jak skwapliwie pochwycił ów młodzian za rękojeść. To widząc, Weland wkroczył nieśmiało do kaplicy i cisnął na podłogę cały swój sprzęt kowalski — młot, obcęgi i pilniki — by pokazać, że odtąd nie chce mieć z niemi nic do czynienia. Rozległ się szczęk, jakgdyby co najmniej kilkanaście zbroic zwaliło się na ziemię. Zaspani mnisi wbiegli co sił do kaplicy, myśląc, że to Francuzi przypuścili znienacka szturm do klasztoru. Nowicjusz biegł pierwszy, wymachując nowiuśkim mieczem i wydając bojowe okrzyki w języku saksońskim. Na widok porzuconych kowalskich narzędzi wszyscy osłupieli, nie wiedząc, co to ma oznaczać; wówczas