Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/331

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Bo tak musiał postąpić — odpowiedziała Una. — Wymogli to na nim baronowie.
— Nie! — odpowiedział Kadmiel, potrząsając głową. — Wy chrześcijanie zawsze zapominacie, że złoto znaczy więcej niż miecz. Nasz zacny król podpisał ustawę spowodu, że nie mógł już pożyczyć więcej pieniędzy od nas biednych Żydów. — To mówiąc, Kadmiel zgarbił się nieco. — Król bez pieniędzy jest jak wąż z przełamanym grzbietem, a to się wie, — tu brwi mu się zmarszczyły, a nozdrza rozdęły się w złośliwym uśmiechu, — że dobrą jest rzeczą skruszyć grzbiet wężowi. Moja to była robota! — zawołał z triumfem, zwracając się do Puka. — Duchu Ziemi, daj zaświadczenie, że moja to była robota!
Wyprostował się na całą długość olbrzymiego wzrostu, a głos jego dźwięczał jak surma. Bo człowiekowi temu tak głos się zmieniał, jak to mienią się kolory w opalu; raz był gruby i grzmiący, to znów cienki i jęczący; zawsze w nim jednak było coś takiego, co przykuwało uwagę słuchaczy.
— Wielu ludzi mogłoby ci dać świadectwo — odpowiedział Puk. — Opowiedz tym dziatkom, jak to się stało. Ale pamiętaj, mistrzu, że one nie znają ani strachu, ani wątpienia.
— Ja to widziałem z ich twarzy, kiedyśmy się spotkali! — rzekł Kadmiel. — Ale one pewno nauczone pluć na Żydów?
— To tego uczą? — zapytał Dan, zaciekawiony tą wiadomością. — A gdzież to?