Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/328

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Głupie ptaki lecą spowrotem do własnych lasów, choć w naszych byłoby im o wiele bezpieczniej...
— Bezpieczniej, pókiby tobie nie przyszła chętka na nie polować! — odezwał się jakiś głos i z poza kępy jałowców, rosnących koło Volaterrae, wyszedł człowiek sędziwy, tak wysoki, iż można go było nazwać olbrzymem. Dzieci skoczyły na jego widok, a psy przypadły do ziemi jak setery. Przybysz miał na sobie długą szatę z grubego czarnego materjału, bramowaną po brzegach żółtawem futerkiem, która rozwiewała się za każdym jego ruchem. Schylił się przed nimi w niskim ukłonie, co jednocześnie zawstydziło ich i napełniło dumą, poczem jął wpatrywać się w nich uporczywie, oni zaś bez strachu i bez wahania utkwili w jego oczach swe źrenice.
— Czy wy się nie boicie? — zapytał, gładząc dłonią okazałą siwą brodę. — Czy się nie boicie, że tamci ludzie was pokaleczą?
To mówiąc, skinął głową w stronę dolnej połaci lasu, skąd rozbrzmiewało ustawiczne dudnienie strzałów.
— N... no tak! — odrzekł Dan powoli, bo lubił dawać dokładną odpowiedź, zwłaszcza, gdy czuł się wobec kogoś onieśmielony. — Stary Hobd... to jest... jeden z mych przyjaciół... opowiadał mi, że w zeszłym tygodniu wpieprzono kulkę jednemu z nagonki... chciałem powiedzieć... trafiono go w nogę... Bo to, pan widzi, pan Meyer chce koniecznie strzelać do królików... Ale on dał Walkowi Garnettowi całego