Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/315

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A co ty... co Robin obiecywał wdowie? — zapytał Dan.
— Co on jej obiecywał? — odpowiedział Tomasz, udając, że usiłuje sobie przypomnieć. — Ale... ale! Przecież twoja kobieta, Ralfie, była z domu Whitgiftówna? Czy ona ci nikiej nie mówiła nic o tem?
— Opowiadała mi różne niestworzone rzeczy, kiedy ten smyk się urodził — odrzekł Hobden, wskazując na syna. — Mówiła, że zawsze wśród nich musi być jeden taki, co będzie umiał przez kamień młyński patrzeć w daleką przyszłość...
— To ja! To ja! — krzyknął pszczelarczyk tak gwałtownie, iż wszystkich pobudził do śmiechu.
— Teraz już wiem! — zawołał Tomasz, klepiąc się po kolanie. — Robin obiecał, że dopóki będzie trwać w świecie krew Whitgiftów, zawsze w tej rodzinie będzie jeden taki, którego nie dotknie żadna zgryzota, do którego nie będzie wzdychała żadna dziewczyna, którego żadna noc nie przejmie lękiem, żadna trwoga nie ukrzywdzi, żadna krzywda nie powiedzie do grzechu i żadna kobieta nie wystrychnie na dudka.
— I cóż? Czy to nie ja? — zapytał pszczelarczyk, siedzący pośrodku czworokątnej smugi księżycowej, wkradającej się w pełni jesiennego blasku przez uchylone drzwi suszarni.
— Rychtyk, takie były słowa mej nieboszczki, gdyśmy się przekonali, że chłopak nie jest taki jako inni. Ale dziwi mnie, skąd ty o tem wiesz? — rzekł Hobden.