Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cie, zawsze coś rysował lub szkicował, a wreszcie dzięki — tu wycedził zwolna ostatnie słowa — dzięki pewnemu szkockiemu korsarzowi.
— Korsarzowi? — zawołał Dan i szarpnął się, jak ryba złapana na wędkę.
— Właśnie dzięki owemu Andrzejowi Bartonowi, o którym przed chwilą śpiewaliście, włażąc po drabinie.
To rzekłszy, zanurzył znowu piórko w kałamarzu i z zapartym tchem ciągnął jakąś falistą linję, jak gdyby zapomniał o wszystkiem w świecie.
— Co? Czyżby korsarze budowali kościoły? — zapytał Dan. — Czy naprawdę oni je budują?
— Nieraz poważnie przyczynią się do budowy — zaśmiał się Hal. — Ale ty, mój żaczku, odbywałeś już podobno lekcje przez cały ranek?
— Na lekcjach nie opowiadano nam o korsarzach, ale o królu Robercie Bruce i jakimś tam jego pająku! — zawołała Una. — I czemuż to Andrzej Barton wam pomagał?
— Nie wiem, czy on sam odpowiedziałby ci na to pytanie — odrzekł Hal, mrużąc oczy. — Robinie, po kiego licha mam opowiadać tym niewiniątkom, jakie skutki za sobą pociąga grzeszna pycha?
— O, my to dobrze wiemy! — pośpieszyła z odpowiedzią Una. — Gdy ktoś jest zanadto rogaty... to znaczy krnąbrny jak koza... musi za to siedzieć... w kozie.