Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kami. Kilku z nich przywieźli tu Fenicjanie, gdy przybijali do tych brzegów, by kupować cynę. Potem tu lądowali Gallowie, Jutowie, Duńczycy, Fryzowie, Anglosasi — i sprowadzili ich tu jeszcze więcej. Raz po raz jakieś plemię lądowało u tych brzegów albo chroniło się na okręty — a każde przywoziło z sobą swoje bożki. Ale w Anglji stawały się z tych bożąt prawdziwe niebożęta. Ja osobiście skarżyć się nie mogę, bo mi wtedy było niegorzej jak obecnie. Miska kaszy, kubek mleka i drobne figle płatane wieśniakom, jak teraz tak i wówczas, wystarczyły mi w zupełności do szczęścia. Osiedliłem się tutaj, jak widzicie, i żyłem zawsze zapanbrat z ludźmi. Natomiast większa część mych druhów pragnęła nadal być bożkami, mieć ołtarze, świątynie, świątalników i ofiary...
— Czy takie ofiary, o jakich opowiadała nam panna Blake?... ofiary z ludzi, których palono w plecionkach z łoziny? — zapytał Dan.
— Najrozmaitsze ofiary — odpowiedział Puk. — Jeżeli nie z ludzi, to z bydła, koni, nierogacizny, albo z syconego miodu. Ja tam nigdy w tem nie gustowałem. Oj, byłyż uparciuchy i cudaki z tych starych bałwanów! I czy na wiele im się to przydało? Phi! Ludzie, gdy im się lepiej zacznie powodzić, tracą ochotę do robienia z siebie ofiary, ba, nie mają ochoty ofiarować nawet swych koni roboczych. To też w czas pewien ludzie poniechali stare bożęta. Dachy świątyń zapadły się, świątynie opustoszały. Nie było rady! Bożęta musiały wygramolić się w świat i żywić się na własną rękę, jak