Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

„Tak nam było miło w tem towarzystwie... a ciekawy jestem, jak się do niejednego z nas dobierać będą kruki i rekiny, jeszcze nim te śniegi stopnieją!“
— „Myśl raczej o tem, jakie wojska przyśle Teodozjusz“ odpowiedziałem. Zaśmiali się, ale widziałem, że rzucony od niechcenia pocisk trafił w samo sedno.
— Odeszli skwaszeni. Jeden tylko Allo ociągał się nieco.
— „Widzicie“ ozwał się, łypiąc i mrugając oczyma; „nie jestem dla nich niczem więcej, jak psem... i jak psa mnie kopną, gdy wskażę ich wojownikom tajne przejścia przez nasze trzęsawiska.“
— „Wobec tego ja na twojem miejscu nie śpieszyłbym się zanadto z pokazywaniem owych dróg tajemnych, pókibym się nie upewnił, że Rzymianie nie zdołają obronić Wału.“
— „Tak myślisz?... O biadaż mi!“ zawołał starowina. „Jam chciał tylko zapewnić pokój memu ludowi!“ I pobiegł za wysokiemi postaciami Skrzydlatych Kołpaków, potykając się i zataczając się w śniegu.
— W ten to sposób, zwolna, dzień za dniem (co najgorszą bywa rzeczą dla wojsk żyjących w niepewności), zbliżała się do nas wojna. Najpierw Skrzydlate Kołpaki wtargnęły do nas od strony morza, jak to bywało dawniejszemi czasy, a my też przywitaliśmy ich po staremu... katapultami. Ponieśli ciężkie straty, jednakże przez