Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Górnej Brazylji, w samą paszczę południowo-zachodniej wichury... gdy piana obryzgiwała cały kasztel, a Rumaki Wzgórza stawały dęba z przerażenia. W chwilach, gdy cichła wichura, wydostawali się na pełne morze, wrzeszcząc jak rybitwy, a potem cofali się na pięć mil w głąb lądu, zanim zdołali znów stawić czoło wiatrowi. Ładne mi motyle skrzydełka! Była to prawdziwa sztuka czarnoksięska... najczarniejsza, na jaką mógł zdobyć się czarnoksiężnik Merlin... Czarne głębiny morskie lśniły zielonawą poświatą i białą pianą, wśród której wiły się śpiewające wodnice... a Rumaki Wzgórza torowały sobie drogę z fali na falę przy oślepiającym blasku błyskawic! Tak to bywało drzewiej... dawniejszemi czasy!...
— Wspaniałe! — zachwycił się Dan, natomiast Una zadrżała z przerażenia.
— O jakże się cieszę, że już niema tych straszydeł! — szepnęła. — Ale dlaczegóż to Ludki Górskie stąd odeszły?
— Różne były powody — odrzekł Puk. — O jednym kiedyś wam opowiem, gdy wyjaśnię, jak przyszło do największego ze wszystkich wyrajów. Bo one nie odleciały wszystkie naraz, gromadnie. Odchodziły jeden po drugim kolejno w ciągu wieków. Uchodźcami byli przeważnie cudzoziemcy, którzy nie mogli przywyknąć do naszego klimatu. Ci oddalili się najwcześniej.
— Kiedy to nastąpiło? — zapytał Dan.
— Jakie dwa tysiące lat temu, a może i dawniej. Trzeba wiedzieć, że początkowo byli oni boż-