Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

roku, czasem przez rok, póki nie spodoba się legionistom jakaś inna melodja, w której takt mogliby maszerować.
— Opowiedz im coś o waszych marszach, Parnezjuszu — prosił Puk. — Dziś tak niewielu ludzi przebywa pieszo całą tę krainę!
— Tem gorzej dla nich! — odrzekł Parnezjusz. — Gdy nogi odpowiednio się zahartują, niema nic przyjemniejszego i zdrowszego nad dalekie marsze. Wyrusza się, ledwo się podniosą mgły poranne, a dobija się do celu w jaką godzinkę po zachodzie słońca.
— A cóżeście mieli do jedzenia w czasie drogi? — zapytał Dan pośpiesznie.
— Słoninę, bób i chleb, a czasem i wino, jeżeli udało się go nieco zdobyć w gospodzie. Ale żołnierze są już z urodzenia nieznośnymi zrzędami. Otóż zaraz pierwszego dnia moi ludzie poczęli utyskiwać na nasze brytańskie zboże, zmielone w wodnym młynie, twierdząc, iż nie jest ono tak pożywne jak ta drapiąca w gardle strawa, którą miele się w żarnach, obracanych przez rzymskie woły. Ostatecznie jednak musieli przynieść tej naszej mąki i nią się pożywiać.
— Przynieść? A skąd? — zapytała Una.
— Z tego nowoczesnego młyna poza kuźnią.
— Z młyna za kuźnią? Toż to nasz młyn! — zawołała Una, spoglądając na Puka.
— Tak jest! Wasz młyn! — odpowiedział Puk. — A jak się wam zdaje, ile lat on sobie liczy?