Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dorosłych. — My... ochraniamy bażanty. Czy ty je widywałeś?
— Chyba że tak! — odpowiedział młodzian, uśmiechając się znowu, i zaczął naśladować krzyk bażanta tak wybornie, iż z zarośli jakiś ptak dał mu odzew tymże głosem.
— Och te bażanty! Takie to duże, a takie krzykliwe, takie pstrokate i głupie! Zupełnie jak niektórzy Rzymianie! — zauważył centurjon.
— Ale ty chyba sam też jesteś Rzymianinem? — zapytała Una.
— T... tak i nie... Jestem jednym z wielu tysięcy Rzymian, którzy nigdy w życiu nie widzieli Rzymu... co najwyżej na obrazku. Ród mój od wielu pokoleń mieszkał na Vectis. Vectis jest to miano owej wyspy, leżącej stąd na zachód, którą widać w oddali w dni pogodne.
— Czy masz na myśli wyspę Wight? Ona wyłania się z morza, ilekroć zanosi się na deszcz, a ze Wzgórz Wapiennych widać ją nieźle.
— Być może, że to o nią chodzi. Nasz dwór stał na południowym zrębie wyspy, koło urwistych skał. Przeważna część budynków liczyła już sobie ze trzysta lat, ale owe koszary, w których żył praojciec naszego rodu, były chyba jeszcze starsze o jedno stulecie. Tak, tak! nie mylę się, bo przecie nasz praszczur otrzymał ziemię przy podziale gruntów osadniczych jeszcze za wodzostwa Juljusza Agrykoli. Był to wcale niezły mająteczek. Wiosną rosły tam wszędzie fiołki, do samego niemal morskiego brzegu. Nieraz tam chodziłem