Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wyjrzała ku nim bronzowa i uśmiechnięta twarz Puka. Spotkawszy się z ich spojrzeniem, mały skrzat skinął im głową przyjaźnie i ześlizgnął się w chłodne zacisze nad strumykiem.
— Jak to? Niema już czarów, mości Ryszardzie? — zaśmiał się i zdmuchnął kulistą lampkę zerwanego przed chwilą puszystego mlecza.
— Oni mi tu opowiadają, że mądre żelazo Witty było poprostu dziecięcą zabawką. Ten chłopak nosi przy sobie podobne żelazo... A co najgorsza, słyszę od nich, że djabły, którem widział, były to małpy, zwane gorylami! — mówił z oburzeniem pan Ryszard.
— To właśnie są czarnoksięstwa... z ksiąg wyjęte — odrzekł Puk. — Ostrzegałem cię, że te dzieci są bardzo mądre. Nietrudno być mądrym człowiekowi, który czyta książki.
— Ale czy książki mówią prawdę? — marszcząc brew, zapytał pan Ryszard. — Mnie zawżdy niebardzo w smak szło czytanie i pisanie.
— Ta-ak — odpowiedział Puk, wyciągając przed siebie nagą już łodyżkę mlecza. — Ale jeżelibyśmy mieli wieszać wszystkich tych drabów, którzy piszą nieprawdę, tedy czemu De Aquila nie zaczął od Gilberta, co parał się pisarstwem? Kto, jak kto, ale ów Gilbert był fałszerzem, jakich mało.
— Prawda, że fałszerz, ale mi żal było tego Gilberta. Bądź co bądź, był on na swój sposób odważny — rzekł pan Ryszard.
— A cóż on zrobił takiego? — zapytał Dan.