Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nigdym się tego nie dowiedział. Widzieliśmy, jak rozwijał żagle przy blasku księżyca i wypływał na pełne morze. Modliłem się żarliwie, by Bóg mu pozwolił obaczyć żonę i dzieci.
— A co wyście z sobą zrobili?
— Czekaliśmy na onej żuławie aż do ranka. Wtedy zawinęliśmy wszystko złoto w starą płachtę żaglową, ja usiadłem przy niem na straży, a Hugon udał się do Pevensey’u. Niebawem De Aquila przysłał nam konie.
Umilkł pan Ryszard i, oparłszy się oburącz na rękojeści miecza, patrzył na płynącą wodę strumyka, osnutą smugami ciepłego i zwiewnego cienia.
— Mój Boże! Cały statek pełny złota! — westchnęła Una, spoglądając na maluchną Złotą Łanię. — Ale przynajmniej ta pociecha, że nie spotkałam się z djabłami!
— E! Bo też ja nie wierzę, by to były djabły! — odpowiedział Dan szeptem.
— Hę? — spytał pan Ryszard, ocknąwszy się z zadumy. — Nie wierzysz temu? Toż ojciec Witty wyraźnie go przestrzegał przed niemi i powiadał, iż to niewątpliwie były djabły. Należy wierzyć ojcom, a nie dzieciom. A czemże, wedle waszego mniemania, były one djabły?
Dan zaczerwienił się po uszy.
— Ja... ja... Ja tylko myślałem... — wyjąkał; — ja właśnie dostałem książkę pod tytułem