Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bogów, a jedna z niewiast — starsza już znachorka — opatrywała nieszczęsne ramię Hugonowi.
— Ile złota zdobyliście? — zaciekawił się Dan.
— Jakoż wam to powiem? Gdyśmy wyjeżdżali, okręt był naładowany żelazem aż po same podnóżki wioślarskie, teraz zasię, gdyśmy powracali, bryły złota sięgały do samych desek pokładu. Tam, gdzieśmy sypiali, oraz pod ścianami okrętu, stały tłomoki złotego pyłu, a pod ławami leżały powiązane na krzyż, sczerniałe kły słoniowe.
— „Wszelakoż wolałbym mieć prawe ramię“, ozwał się Hugon, obejrzawszy to wszystko.
— „Niestetyż, moja to wina!“, odrzekł mu Witta. „Powinienem był wziąć okup i wysadzić was na ląd francuski, gdyście dziesięć miesięcy temu dostali się na mój okręt.“
— „Teraz to już zapóżno o tem mówić“, roześmiał się Hugon.
— „Przedsię pomyślcie sobie!“, zawołał nagle Witta, targając długi włos, co mu w kędziorach spadał na ramiona. „Gdybym was wtedy puścił (a klnę się, żebym nigdy tego nie uczynił, bo miłuję was więcej niźli braci), gdybym was puścił, możebyście już byli nędznie ubici przez jakiego marnego Maura w wojnie, którą wiódł książę burgundzki, albobyście skrytobójczą śmierć ponieśli z rąk opryszków, albo zmarlibyście w podłej karczmie, morowem powietrzem ruszeni. Zważcie to wszystko i nie czyńcie mi zbyt wielkiej przyga-