Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wówczas Hugon, który stał na przedzie okrętu, wyciągnął rękę i nie mówiąc ni słowa, wskazał w rzeczonym kierunku. Spojrzeliśmy tam — i ujrzeliśmy ogromnego djabła wychodzącego z lasu. Przysłonił sobie dłonią czoło i pozierając na nas oblizywał sobie wargi różowym jęzorem — o tak!
— Djabeł! — zawołał Dan, przejęty dreszczem rozkosznego lęku.
— Nie inaczej! Wyższy był od rosłego męża i okryty ryżą szczeciną. Gdy już dostatecznie się przypatrzył naszemu okrętowi, zaczął bić się w pierś pięściami, wydając taki łoskot, jakby ktoś walił w bęben na trwogę. Ruszył potem ku wybrzeżu, kołysząc się całem cielskiem i długiemi ramiony, a zgrzytając zębami straszliwie. Hugon wypuścił strzałę i przeszył gardziel bestji. Djabeł runął na ziemię, rycząc głosem nieludzkim, a z lasu wypadły trzy inne djabły i powlekły go na jakoweś ustronne drzewo. Wnetże zrzuciły stamtąd okrwawioną strzałę i jęły społem biadać i lamentować w gęstwinie. Witta tymczasem przyglądał się stosowi złota, ani myśląc ostawić go na wybrzeżu. „Cni panowie“ przemówił (dotąd nikt nie odezwał się ani słowem) „oto tam, niedaleko, że jeno ręką sięgnąć, leży to, czego szukaliśmy z takim mozołem i dla czego przebyliśmy taki wielki szmat świata. Weźmyż się do wioseł, i póki te djaski nie skończą swych lamentów, nabierzmy tyle złota, ile zdołamy.“
— Śmiały jako wilk, jako lis przebiegły był Witta! Umieścił czterech łuczników na przednim